W Roku Pańskim dwa tysiące dwudziestym piątym, dnia dwudziestego piątego października, zebrała się dziatwa rozmaita na strzelnicy, gdzie Pani Kanclerz nasza miłościwa postanowiła igrzyska sprawić, by komu oko nie zaschło z nudów, a komu ręka nie skostniała od bezczynności. Jako żywo, lud się zjechał liczny, jedni w kontuszach, drudzy w kubrakach, a trzeci tak z przypadku, bo pono gawiedź wszędy nosi ciekawość jak pchłę w rękawie.
Pani Kanclerz obwieściła, iż nagrodą najświętszą i najzacniejszą będzie tarcza drewniana rzezaniem kunsztownym ozdobiona. Wielu już oczyma duszy swej widziało ją nad łożem wiszącą, jak patrona od spraw wszelakich, co to czuwa nocą, gdy człek chrapie jak niedźwiedź w gawrze. Jednak los okrutny zakpił nieco, bo na tarczy nie oblicze Pani Kanclerz jaśniało, jeno jakiś jegomość w kontuszu, co ani jednym okiem nie przypominał naszej dobrodziejki.
Ledwo jednak lud ponarzekał, zaraz wszyscy powrócili do tego, co najważniejsze, czyli do strzelania, bo to przecie rzecz, dla której tam przyszli, a nie dla filozofowania. Walka była tak zażarta, że aż powietrze drżało jak galareta na stole u wójta. Każdy strzelał z karabinu sportowego bocznego zapłonu na dwadzieścia i pięć kroków miary współczesnej, stojąc jako dąb, co go żadna wichura nie ruszy. Podpórki wszelakie zakazane, bo to igrzyska, nie leniuchowanie, a kto by śmiał kombinować, ten rychło poznał gniew organizatorów.
Aż w końcu nastała godzina rozstrzygnięcia. Najcelniej strzelił brat Jacek Trębaczowski, co to pono od dziecka miał taki wzrok, że mógłby komara w półmroku z postury rozpoznać.
Drugą była białogłowa Kamila Watoła, znana w okolicy z tego, że nawet stojąc wśród gawiedzi potrafiła wyłowić każdy szept i plotkę, więc nic dziwnego, że i oko miała bystre jak sokół. Trzeci zaś był brat Sebastian Orlicki, który sam przyznał, że broń lekka jest mu obca, bo ręce jego pamiętają raczej ciężary tak wielkie, iż nawet bazooka to dlań coś jakby fujarka pasterska.
Nie zapomniano też o młodziankach naszych dzielnych, co to w potyczkach własnych sił próbowali. Najlepszym spośród nich okazał się młody Kamil Cudok, chłek zwinny i bystry, któremu trafianie w tarczę przychodzi tak łatwo, jak innym trafianie pod stół po trzecim kielichu.
Tak oto zakończyły się te zacne zawody, z których każdy odszedł rad, a niektórzy nawet trzeźwi, co na imprezie strzeleckiej cudem niemal bywa. I niechaj pamięć o tym dniu trwa, póki proch nie zwietrzeje, a strzelcy nie zapomną, że dobre oko to skarb, ale dobry humor to skarb większy jeszcze.
pismo należycie do wydrukowania przysposobione ⟩⟩⟩
zmagania strzeleckie ⟩⟩⟩
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz